"Przyloty-odloty” to blog o podróżach, ale nie tylko. Wiadomym jest, że pomiędzy wyprawami, wycieczkami, a nawet spacerami, jak zza węgła pojawia się czas "nie-podróżny". Wtedy to człowiek choć trochę "świata-ciekaw", zajmuje się obserwowaniem, porównywaniem i zadawaniem pytań. Często pozostających bez odpowiedzi. Tropienie dulszczyzny i drobnomieszczaństwa jest pasją samą w sobie. "Świata-ciekaw" wspomina również czasy mniej lub bardziej odległe, bez znaczenia czy w przeszłość, czy w przyszłość. Tak więc startuję z blogiem, w którym pełno okruchów i odbić. Pełno tu odlotów moich bliskich i znajomych, obserwacji otaczającego mnie życia i relacji z podróży oczywiście! Postaram się wpleść również własne - i nie tylko - zdjęcia, cytaty i fragmenty, przy których przystanąłem i postanowiłem się nimi podzielić. Zanim zacznę pozwólcie, że cytując Kabaret Starszych Panów powiem: „Drzwi opatrzyłbym w inskrypcję, przedsięwzięto Ekspedycję”/ Radek


poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Żółw

Moi znajomi mieli żółwia, rasy nie pamiętam, ale wielkości talerza deserowego, w centki. Żółw był karmiony i naświetlany raz w tygodniu pod warunkiem, że się pojawił. Jak mawiał Pawłow, odruch jest odruchem więc zwierz meldował się na środku dużego pokoju około środy i starał się zbyt szybko nie poruszać aby dać właścicielom do zrozumienia, że jest głodny. Wtedy był myty ciepłą wodą, wstawiany do terrarium i dostawał sałatę. Rok był alter klimatyczny więc żółwiowi coś się poprzestawiało i wlazł za kuchenkę gazową oraz nie zameldował się. Po tygodniu oczekiwania, a również obwąchiwania czy aby nie dochodzi zapach po żółwiu, nagle (adekwatne do gatunku), zza szafki na garnki wychynął zwierz, był cały w pajęczynie, wyglądał jak suszarka na pranie ze skarpetkami lub antena do poszukiwania kosmitów w odległych galaktykach. Na bokach miał "koty", na nosie okruszki, a do tylnej lewej łapy przykleiła mu się bliżej nie określona tłusta farfoclowata substancja. Tym razem został wyszorowany, nakarmiony i ...zniknął (znowu a propos tempa i gatunku), kilka dni później mój znajomy, w środku nocy wstał, poszedł do kuchni po szklanke wody aż tu nagle: Jak nie wrzaśnie, wyrzucił z siebie zestaw jak po strzelonej Lechowi bramce, skowyt "osz Ty bydlaku jeden", "popielniczkę z ciebie zrobię", żona domyśliła się, że chodzi o żółwia. Na środku pokoju leżał skulony 100 kg facet pokonany przez talerzyk deserowy. Okazało się, że trafił na niego małym palcem prawej nogi! Żółw tym czasem uderzony jak w carlingu odbił się od szafki, kuchenki, rykoszetem skosił małą doniczkę z pelargonią i zadokował miedzy butami jak w hokejowych rękawicach. Wniosek nie trzeba było kupować lodówki na freon i samochodu bez katalizatora. Żółw byłby punktualny, a palec cały.
Innym razem ten sam "talerzyk" zobaczył półkę na książki z luka pomiędzy Homo Faber a Śpiewnikiem żony. Wlazł tam, a ponieważ miejsca nie było dużo, przekręcił się na bok i zasnął jak średniej grubości wolumin. Jakby miał na zadzie napis Zoologia, to stałby tak do wiosny. Wieczorem przyszli goście i półkę zasunięto drzwiami. Następnego dnia po południu z szafki zaczął dochodzić dźwięk przypominający powolne, drapanie o szybę rannego komara. Poszukiwania przyniosły niecodzienne znalezisko, żółw wypadł z regału i naprawdę wyglądał na wściekłego. Oczytany to on może był, ale bardziej niezadowolony.
Babcia moje koleżanki kiedyś przez sen pomyślała, ze ma zawał, czuła ciężar w klatce piersiowej, duszność i słyszała chrobot. Kiedy jej myśli pływały pomiędzy testamentem, a wezwaniem karetki, otworzyła oczy i zobaczyła swojego kota Feliksa, który usadowił się na niej i właśnie mrucząc kończył nocną toaletę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz